Uwaga

Nie wybrano kategorii lub kategoria nie zawiera żadnej zawartości

"Między pokojem a wojną- wspomnienia z czasów II wojny światowej..."

Między pokojem a wojną

Autor:
Natalia Bagińska, ze Szkoły Podstawowej im. Wisławy Szymborskiej w Kiełczewie Smużnym Pierwszym
Powiat kolski, miejsce I
w kategorii wiekowej: uczniowie klasy VII i VIII szkoły podstawowej oraz gimnazjów.

Między pokojem a wojną- wspomnienia z czasów II wojny światowej

Historia naszego narodu zajmuje w życiu każdego z nas szczególne miejsce. Wszyscy powinniśmy mieć świadomość własnej tożsamości narodowej, jak również regionalnej. Ważne jest aby znać przeszłość także swojej malej ojczyzny, miejsca z którym łączy nas więź tak silna, że możemy nazwać je domem.

Ja i moja rodzina jesteśmy od pokoleń związani z miejscowością Kiełczew Smużny Pierwszy. To niewielka wioska w powiecie kolskim. Trudno jest określić, kiedy dokładnie została założona. Tereny pod jej zabudowę należały do rodziny Kiełczewskich, herbu Pomian, a pierwsze wzmianki o nich pochodzą z XIV wieku. Wioska rozwijała się w swoim tempie, a mieszkańcy prowadzili spokojne życie. Na przestrzeni lat zmieniali się właściciele majątku. W okresie zaborów majątek został kupiony przez niemieckiego osadnika nazwiskiem Goltz. Następnie przeszedł w posiadanie pana Taubnera, który był człowiekiem ogólnie szanowanym i lubianym. Szczególne serce miał dla młodych, a jako że z żoną nie doczekali się potomków, nowy zarządca w pobliskim dworku założył pierwszą wiejską szkołę dla miejscowych dzieci. Jednak przed wybuchem II wojny światowej małżeństwo sprzedało ziemię, a następnie dokonało zakupu dwóch kamienic w mieście Kole. Z relacji ówczesnej mieszkanki wsi, pani Ziółkowskiej, wiem, że już w czasie trwania konfliktu zbrojnego pan Taubner często pomagał kiełczewianom, przywożąc ubogim rodzinom żywność lub inne niezbędne rzeczy. Niestety, po „wyzwoleniu" naszych terenów, z racji swego pochodzenia Taubnerowie zostali zamordowani przez sowietów, nad czym wiele osób szczerze ubolewało.

Nowym nabywcą majątku został bogaty fabrykant z Łodzi - Richter. Był to człowiek wpływowy i wykształcony, znał kilka języków obcych. Kupując wiejskie ziemie wiedział, że zbliżają się trudne czasy, w związku z czym jego manufaktury mogą ulec zniszczeniu. Ziemi natomiast nie straci, a majątek zawsze będzie miał swoją wartość. Był dobrym gospodarzem, mieszkał w wiosce przez cały okres trwania II wojny, aby dopiero po jej zakończeniu wrócić do swojego ojczystego kraju.
1 września 1939 r. wiadomość o napadzie ze strony III Rzeszy spadła na kiełczewian jak grom z jasnego nieba. Do tej pory mieli do czynienia tylko z dobrymi i szanowanymi osobami pochodzenia niemieckiego, jednakże w pełni zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie niesie ze sobą wojna . Przez nasze tereny, z Koła drogą w kierunku Kłodawy i Warszawy wycofywały się wojska polskie - Armia „Poznań" pod dowództwem generała Tadeusza Kutrzeby .

W oddalonej o kilka kilometrów miejscowości Leszcze, w pięknym dworku, w okresie 6 - 7 września znajdował się sztab polowy generała Kutrzeby. Tam planował najsłynniejszą potyczkę kampanii wrześniowej - bitwę nad Bzurą.
Na tereny Kiełczewa i pobliskich miejscowości Niemcy weszli w połowie września 1939 roku.

Zdecydowanie najbardziej wstrząsającym wydarzeniem dla okolicznych mieszkańców był nalot bombowy, przeprowadzony 6 września 1939 roku na dworzec kolejowy w miejscowości Lipie Góry. Z relacji żyjącego świadka, żołnierza walczącego pod dowództwem generała Andersa, pana podchorążego Henryka Jaskólskiego wiem, iż około godziny 14 od strony południowej nadleciały samoloty, które zrzuciły bomby na stojący na torach pociąg pasażerski. W pociągu tym od kilku godzin przebywali uciekinierzy cywilni, rodziny z dziećmi z okolic Rawicza, Leszna, Kąkolewa, Krotoszyna i Gostyni na. W wyniku bestialskiego nalotu zgięły 44 osoby, które zostały pochowane po obu stronach toru kolejowego we wspólnej mogile. 47 ciężko rannych cywilów odwieziono konnymi furmankami do oddalonego o 40 kilometrów szpitala w Łęczycy . 17 z nich zmarło w drodze. Jeden z żyjących do dnia dzisiejszego świadków - pani Maria Ziółkowska, która mieszkała 1,5 kilometra od miejsca nalotu, tak wspomina ten tragiczny dzień:

„Aż się sypało, jak zaczęli bić. Bomby zrzucono nawet na Bylice zaraz przy kanale. Ze strachu wszyscy zebraliśmy się razem. Brakuje mi słów, aby to opisać. Jednakowoż kilometr przeszło jak tę bombę zrzucili, ale tak było słychać, jakby to na podwórzu, na budynki zrzucono bomby. Byłam tam, kiedy ludzie byli już zabici i leżeli zakopani w dole. Jak niedziela przyszła, wszystko ucichło, a Niemcy jeszcze nie przyjechali, chodziliśmy i oglądaliśmy. "

Huk był słyszany w promieniu kilku kilometrów, bardzo wyraźnie również w Kiełczewie. Ziemia wręcz się trzęsła, a ludzie mieli wrażenie , że wszystko wokół upada. Bez wątpienia było to dla całej okolicy przerażające przeżycie. Pomimo strachu, mieszkańcy Kiełczewa I, Lipich Gór i Osówia zajęli się kopaniem mogił i pochówkiem ciał. Warto dodać, że już na przełomie września i października 1939 roku pojawili się na miejscu niemieccy żołnierze i nakazali zatrzeć ślady dokonanej zbrodni. Okoliczni mieszkańcy, ryzykując własnym życiem, znaczyli groby kwiatami, gałązkami świerku i palili znicze przez cały czas trwania okupacji. Wszystko po to, by pamięć o niewinnych ofiarach przetrwała.
52 lata po tym wydarzeniu miejscowa ludność ufundowała pomnik upamiętniający to wydarzenie „w hołdzie tym, którym nie dane było przeżyć".

Wojna na terenach wioski przebiegała dość spokojnie. Nie wybuchały żadne walki ani zamieszki. Mieszkańcy nie narażali się Niemcom. Szkoła w dworku musiała zawiesić swoją działalność, jak zresztą wszystkie placówki edukacyjne.

W maju 1940 roku rozpoczęły się wysiedlenia, poprzedzone dokładnym spisem inwentarza przez Niemców. Notowali dokładną ilość ziemi, bydła i całego majątku. Nie wolno było później niczego sprzedać. Wstrzymano też ubój zwierząt. Nakazywano natomiast obsiać pola i wykonać każdą pracę rolną, jaka tylko była możliwa. Niemcy stwarzali pozory, że ludziom nic nie grozi .

Gdy rozpoczęto wysiedlenia, niemieccy żandarm i już od wczesnych godzin rannych przyjechali od strony Wrzącej Wielkiej i Sokołowa i zmuszali do opuszczenia gospodarstw. Mieszkańcy musieli stawić się do majątku we wspomnianej już Wrzącej Wielkiej, skąd byli wywożeni do Koła na dworzec, a w dalszą drogę udawali się pociągiem towarowym. Miejscem docelowym było tzw. Generalne Gubernatorstwo, a więc tereny dzisiejszej Kielecczyzny i Lubelszczyzny.

Wysiedlonych zostało wiele rodzin, a na ich miejsce wprowadzili się niemieccy osadnicy. Niektórzy kiełczewianie pamiętają nazwiska takie jak: Schultz, Ginter czy Schmidt. 20 stycznia 1945 roku, po wkroczeniu sowietów na te ziemie, wielu z nich zostało zamordowanych. Po zakończeniu wojny część wysiedleńców wróciła na swoje dawne gospoda rstwa.
Jednak nie wszyscy zostali wysiedleni. Pradziadek mojego taty – Stefan Sujewicz, miejscowy kowal, jako jeden z nielicznych pozostał na terenach Kiełczewa, głównie z powodu swojego zawodu. Był dobrym rzemieślnikiem, przez co mógł się przysłużyć nowo zamieszkałym rodzinom. Wspominał często swoim wnukom, że za drobne opłaty pracował u miejscowych Niemców . Do zakończenia wojny pozostał we wsi.

21 stycznia 1945 r. mieszkańcy Kolonii Kiełczew Smużny Górny doprowadzili do wybrania pierwszej gminnej placówki samoobrony – Tymczasowej Milicji, której przewodnikiem został Stanisław Bartłomiejczak. Zadaniem owej grupy było zapewnienie bezpieczeństwa mieszkańcom oraz ochrona ich mienia. Placówka jednak nie działała zbyt długo, gdyż wkrótce została częściowo włączona w skład Milicji Ludowej, pomijając to jest przykładem gotowości ludzi do tworzenia bezpiecznych warunków życia w ciężkim okresie powojennym.

Czas zaciera wspomnienia, coraz mniej jest żyjących bezpośrednich świadków tamtych zdarzeń. Nie możemy do tego dopuścić. Należy spisywać te cenne i ulotne wspomnienia po to, by dotarły do następnych pokoleń. Bo przecież świadomość przeszłości naszej ojczyzny pozwala nam lepiej zrozumieć historię i pielęgnować poczucie patriotyzmu.

Źródło : Wspomnienia pani Marii Ziółkowskiej, pana Henryka Jaskólskiego oraz śp. Stefana Sujewicza przekazane przez jego wnuka – Mariusza Bagińskiego.

Autor:
Aleksandra Kubiś, ze Szkoły Podstawowej im. Świętego Jana Pawła II w Kłodawie
Powiat kolski, miejsce II
w kategorii wiekowej: uczniowie klasy VII i VIII szkoły podstawowej oraz gimnazjów.

,,Żeby nigdy nie zapomnieć ..."

Mój pradziadek Roman Lachowicz, który podzielił się ze mną swoimi wspomnieniami, urodził się w 1921 r. we wsi Leszcze. Przyszedł na świat, jako czwarty z kolei syn Józefa i Marianny. Miał siedmioro rodzeństwa. Już w młodym wieku musiał pracować, ponieważ kiedy miał 10 lat zmarł mu ojciec. W 1939 r. pracował w majątku w Dzierzbicach, należącym do rodziny Zielenieckich. Dziadek trochę pomagał w ogrodzie, ale głównie opiekował się końmi. Lubił konie i lubił swoją pracę.

Gdy wybuchła wojna i do Dzierzbic wkroczyli Niemcy, majątek przejęły władze niemieckie. Komisarzem został człowiek o nazwisku Rakowicz - władał wieloma językami, był wielkim miłośnikiem koni wyścigowych, które sprowadził do Polski. Dziadek nadal opiekował się konikami. Praca mimo wojny sprawiała mu przyjemność. W majątku - gdyby nie obecność Niemców - nie odczuwali trudów wojny . Komisarz dobrze wszystkich traktował. Jedzenia też mieli dosyć a za swoją pracę otrzymywali wynagrodzenie w markach. Takie w miarę spokojne życie trwało do jesieni 1944 r. Wtedy, czując, że wojna jest przegrana, Rakowicz postanowił opuścić Polskę i wrócić do Austrii, skąd pochodził. Zabrał dużą część majątku i wraz z rodziną wyjechał. Dziadek również został zmuszony do wyjazdu. Dostał pozwolenie na pożegnanie z matką i siostrami. Pociągiem razem z dwudziestoma końmi i wraz z kolegą pojechali do Wiednia.

Na miejscu zostali zakwaterowani w pomieszczeniu znajdującym się nad stajnią. Był to jeden pokój, ale każdy z pracowników miał własne łóżko z pościelą i przybory do mycia. Nadal wykonywał swoją pracę przy koniach. Dostawał za nią wynagrodzenie w wysokości 180 marek, połowę tej kwoty oddawał na jedzenie. W dzień pracował, a wieczorami odwiedzały młodzieńców „austriackie ślicznotki" - tak opowiadał mój dziadek. W Wiedniu przebywali do momentu zbombardowania miasta, dokładnie do 16 marca 1945 r. Miasto było jednym wielkim gruzowiskiem- wspomina senior. Do miasta wkroczyły wojska alianckie. Okolice, w których mieszkał dziadek zajęły wojska amerykańskie. Po dwóch tygodniach od bombardowania Rakowicze postanowili wyjechać do swojej rezydencji w pobliżu Salzburga pod Alpami. Pojechali zakrytym wolantem. Dziadek z kolegą i końmi w asyście amerykańskich żołnierzy wyruszyli w drogę pociągiem. Gdy dotarli do Salzburga część koni zostawili, mieli po nie później wrócić. Resztę przeprowadzili do wioski, w której mieszkał dawny komisarz. Okazało się, że rezydencja, do której przybyli dawno była przygotowana na ich przyjazd. Dziadek z kolegą zamieszkał w pokoju nad kuchnią. Obok ich pokoju było zamknięte pomieszczenie. Chłopaki zrobili wytrych i otworzyli ten pokój.

Okazało się, że był to magazyn pełen ubrań, na różne pory roku a co najważniejsze pełno było jedzenia (warzyw, mięs zabezpieczonych w soli). Rakowicze byli przygotowani na najgorsze. Kucharką tam była Ukrainka, która mimo, że na razie nie brakowało jedzenia po kryjomu dawała im dodatkowe porcje. Jednak nie wszystko przebiegało spokojnie. Gdy dziadek z kolegą i dwoma amerykańskimi żołnierzami wrócili do Salzburga po pozostawione tam konie, zostali zatrzymani przez francuski patrol i oskarżeni o próbę kradzieży. Bardzo się bałem - mówił dziadek - oni trzymali pistolety i celowali do mnie, byłem przesłuchiwany. Na szczęście wszystko się dobrze skończyło, Oficerowie amerykańscy, którzy stacjonowali w Salzburgu, potwierdzili ich wersję, że mieli odebrać konie i zaprowadzić do wioski (dziadek nie mógł sobie przypomnieć nazwy wioski). W ramach przeprosin żołnierze francuscy zaprosili ich na ucztę zakrapianą francuskim winem. Upiliśmy się wtedy „galancie"- wspomina dziadek. Następnego dnia dostali pozwolenie na odbiór i przetransportowanie koni. Przez nikogo niezatrzymywani wrócili do wioski. Piękne to było miejsce. Góry blisko. Cieszę się, że raz w życiu widziałem góry i to takie góry Alpy – rozmarzył się trochę dziadzia. Z górami wiąże się zabawne zdarzenie. Pewnego dnia uciekł świniak. Razem z kolegą szukali go aż dotarli do gór. Podobno znaleźli prosiaka. Ale może dziadek trochę fantazjuje?

Gdy zakończyła się wojna, Rakowicz dał swoim pracownikom wybór: mogą zostać w tym pięknym miejscu i pracować u niego dalej, ale mogą też wrócić do domu. Wybrali Polskę. Na transport pociągiem towarowym czekali trzy tygodnie. Dziadek z kolegami Polakiem i Ukraińcem wracali do domu. Jechali przez Czechy. Na granicy robili im zdjęcia.

Ostrzegali, żeby uważali na siebie, gdyż jest dużo złodziei. Powrót trwał długo.

Progi rodzinnego domu Roman Lachowicz przestąpił jesienią 1945 r.
Praca powstała na podstawie wspomnień mojego pradziadka Romana Lachowicza spisanych w marcu 2019 r.

Autor:
Natalia Rosiak, ze Szkoły Podstawowej w Bierzwiennej Długiej
Powiat kolski, miejsce III
w kategorii wiekowej: uczniowie klasy VII i VIII szkoły podstawowej oraz gimnazjów.

„Lalka”

W tym roku w niedzielę 10. lutego byłam zaproszona z moją rodziną na obiad do babci. Nie była to zwykła niedziela, ponieważ akurat tego dnia była obchodzona 156. rocznica bitwy pod Cieplinami. To właśnie z tej okazji babcia zaprosiła nas do siebie na obiad bo mieszka niedaleko tej miejscowości. Uroczystość rozpoczęła się od modlitwy oraz mszy świętej sprawowanej przed południem w kościele pw. Świętego Stanisław Biskupa Męczennika w Modzerowie. Oczywiście, byliśmy na tej mszy, nawet byli bracia mojej babci. Po nabożeństwie zgromadziliśmy się przy pomniku by uczcić pamięć powstańców. Wśród licznie zgromadzonych byli samorządowcy kilku gmin Wielkopolski i Kujaw, poczty sztandarowe, przedstawiciele stowarzyszeń oraz pan poseł Leszek Galemba. Były też osoby przy pomniku ubrane w historyczne stroje oddające klimat epoki. Najbardziej wzruszył mnie widok tylu ludzi, którzy zebrali się w jednym celu, by uczcić pamięć powstańców, którzy zginęli dla Ojczyzny. Zrozumiałam wtedy, że łączy nas wszystkich wspólna historia. Wiele jest miejsc w naszym kraju, gdzie ludzie zbierają się by wspomnieć pomordowanych. Po uroczystości pojechaliśmy do babci. Po smacznym obiedzie, gdy wszyscy się rozgrzali, przy szarlotce i herbatce z sokiem malinowym babcia i jej bracia zaczęli opowiadać różne ciekawe historie. Zaczął się chaos, każdy coś wspominał. A to opowiadali, gdzie był najpierw kościół, gdzie cmentarz niemiecki, a to narzekali, że kiedyś jedli kasze albo ziemniaki w mundurkach, bracia mojej babci wspominali jak uczyli się jeździć na dużym rowerze. Opowieści były tak ciekawe, że nawet moja młodsza siostra grzecznie siedziała i słuchała.

Najbardziej zaciekawiła mnie opowieść babci, którą niejednokrotnie słyszała od swojej siostry i mamy. Może zacznę od tego, że gdy wybuchła II wojna światowa, to babci nie było jeszcze na świecie, ale jej starsza siostra, która wtedy miała siedem lat wszystko pamiętała. Kiedy podrosła często o tych wydarzeniach opowiadała mojej babci. Początek wojny wspominała mówiąc, że ludzie na wsi rozmawiali pomiędzy sobą o wojnie, jeszcze wtedy nie rozumiała tak do końca, co z tą wojną. Wiedziała, że to coś złego, ale nie przypuszczała, że aż tak źle będzie. Wszyscy wkoło mówili o wojnie. Jej tata, czyli mój pradziadek, od października zaczął przymusową pracę. Jeździł kopać głębokie rowy, to była praca w okopach. Po pół roku do wioski przyszli Niemcy i wysiedlili prawie wszystkich z ich domów. Moich pradziadków zostawili, ponieważ prababcia miała małe dziecko i dodatkowo opiekowała się swoją schorowaną matką, ale zabrano im ziemię. Jednak mimo że zostali w swoim domu, nie mieli łatwego życia. Musieli pracować u Niemców, którzy zajęli całe gospodarstwa sąsiadów. Praca prababci polegała na sprzątaniu w mieszkaniu oraz musiała karmić zwierzęta gospodarcze i wykonywać różne prace w polu. Czasami zabierała ze sobą córkę, bo pomimo sytuacji jaka wtedy zaistniała, mała Monika( bo tak miała na imię siostra babci) najbezpieczniej czuła się przy mamie. Pradziadek dostał wezwanie na roboty przymusowe do Niemiec i musiał wyjechać. Wyjeżdżając, nie wiedział, co będzie robić i czy w ogóle wróci. Jednak po dwóch latach przyjechał. Dostał urlop bardzo krótki. Okazało się, że był zatrudniony w niemieckiej firmie Todt. Opowiadał, że ich zadaniem było wznoszenie przed miastami dużych atrap z tektury, które wyglądem przypominały miasta. Prawdopodobnie takie atrapy miały za zadanie zmylić wojska nieprzyjaciół. Wrogowie, widząc z daleka zarysy budowli, zaczynali strzelać, w ten sposób mieli osłabić swoje zapasy amunicji. Przyjazd ojca na urlop Monika dobrze zapamiętała, ponieważ tata przywiózł jej piękną lalkę jak na tamte czasy. Jej ceramiczną główkę pokrywały ciemne, długie loki. Ubrana była w kraciastą sukienkę koloru czerwonego. Na stopach miała białe skarpetki obszyte koronką i malutkie buciki. Monisia cieszyła się bardzo z przyjazdu taty, ale ta radość nie trwała zbyt długo, ponieważ po kilku dniach tata musiał wracać, a mamie doszły nowe obowiązki. Niedaleko ich domu też kopali rowy obronne, prababcia musiała gotować kawę zbożową tym robotnikom. Coraz częściej było słychać strzały, widać było czołgi, które niedaleko przejeżdżały. Było strasznie, ale Monika miała lalkę, którą się bawiła. Traktowała ją jak swoją przyjaciółkę. Pewnego dnia do domu wpadła przerażona siostra prababci, która mieszkała na końcu wioski i ostrzegła ich, że od Warszawy idą wojska radzieckie i strzelają. Wszyscy w pośpiechu wybiegli z domu ubierając się w cieplejsze odzienie, bo była wtedy zima i skryli się za budynkami. Z daleka było słychać, jak strzelali. Zatrzymali się w domu prababci. Mieli ze sobą kuchnie polową. Prawdopodobnie to był jakiś kocioł, w którym gotowali posiłki swoim żołnierzom. Ustawili tę kuchnię blisko domu i w niej gotowali całą maciorę, którą po drodze wcześniej komuś zabrali. Monisia pamiętała, jak jej babcia, czyli mama mojej babci, cały czas modliła się, żeby tylko dach się nie zapalił od ich kuchcenia, bo z tej kuchni aż iskry leciały w niebo, a budynki wtedy pokryte były słomą. Gdy tak noc spędzili pod strachem na mrozie a ,,sołdacy” wyspali się, znaleźli ich za budynkami. Szli do nich, jeden był ubrany w długi kożuch z futrzanym obszyciem u dołu, to chyba był ich przywódca. Prababcia z daleka pokazywała im że mają medaliki i są chrześcijanami, i żeby ich nie zabijali. W końcu machnął ręką i wszyscy poszli. Gdy już sołdacy odeszli prababcia z rodziną wróciła do domu, który był strasznie zniszczony. W oknach były powybijane szyby. Z szafek wszystko było powyrzucane, wszędzie fruwały pióra z poduszek. Gdy Monisia weszła do domu, pierwsze co zrobiła, to poszła po lalkę, którą schowała pod pierzynę. Niestety, zabrali lalkę. Wtedy po raz pierwszy Monisia bardzo się rozpłakała. Prababcia próbowała ją pocieszać mówiąc, że jej prezent też skradli, to był zegarek, który dostała od męża. Nawet skradli kawę, którą babcia gotowała do picia, a w jej miejsce zostawili stare, podarte i osmolone rękawice. Monika gdy się czegoś bała, to nie płakała, a wtedy poczuła gniew i złość, że ktoś ośmielił się zabrać prezent od tatusia. Od tamtego czasu było jej smutno. Z czasem przeszło, ale ciągle pamiętała, jak bardzo była zła na tych żołnierzy. Po kilku miesiącach wrócił do domu jej tata z nowymi opowieściami, które opowiadał rodzinie i znajomym. Dziś jedyną pamiątką z tamtych czasów w naszej rodzinie jest menażka, którą pradziadek przywiózł z robót. Jest to aluminiowy pojemnik, w którym dostawał jedzenie.

Myślę, że ta historia bardzo mnie zaciekawiła, ponieważ uwielbiam bawić się lalkami. Siostra babci już nie żyje, zanim zmarła zachorowała na chorobę alzheimera. Miała problem z pamięcią, jej stan zdrowia pogarszał się. W końcu przestała mówić, czasami powtarzała słowo lalka. Często babcia zastanawiała się czy to miało jakiś związek z wydarzeniami, z czasów wojny.

Autor:
Oliwia Michalak ze Szkoły Podstawowej im. Wisławy Szymborskiej w Kiełczewie Smużnym Pierwszym
Powiat kolski, miejsce III
w kategorii wiekowej: uczniowie klasy VII i VIII szkoły podstawowej oraz gimnazjów.

Wspomnienia z czasów II wojny światowej

Historia, którą chcę przekazać przyszłym pokoleniom, aby można było ją spisać na kolejne karty historii wydarzyła się wiele, doprawdy wiele lat temu. W świecie ogarniętym nie tylko przez zamęt wojny, pychę oraz chciwość, ale i rządzę krwi milionów ludzi.

Nie będzie to opowieść o wielkich czynach czy też o sławnych bohaterach, których nosiła niegdyś ziemia. Zdecydowanie nie. Będzie to natomiast historia o zwykłych ludziach, którzy szybko musieli pogodzić się z realiami życia wojennego. Ci sami, którzy zostali strąceni i zmuszeni żyć w tym ziemskim piekle, które kiedyś każdy z nich zwał domem . Byli to zwykli ludzie z tej samej krwi, co my dzisiaj, którzy tak samo jak my kochali, płakali i składali obietnice. Mimo to, musieli rzucić swój los przed sądem życia, który miał ocenić ich poczynania. Wyglądało to natomiast bardzo prosto. Szli do tego stworzonego przez zgraje opętanych rządzą ludzi, piekła i wracali lub zostawali tam. Wtedy właśnie historia zaczynała powoli wymazywać ich ze swych kart. Nic dziwnego więc, że nawet czas na nich nie zaczekał. Każdego kiedyś z nas czeka taki los. Nie uchronimy się przed tym. Dlatego wierzę całym sercem, że nigdy nie należy zapominać o tym, co było, bo właśnie to ma największy wpływ na to, co nastąpi. Jak niektórzy mawiają przeszłość kszta łtuje przyszłość.

W mojej pracy chciałabym przedstawić historię życia pewnego młodego człowieka, który zmuszony był wziąć udział w krwawej wojnie, jaka rozegrała się pomiędzy 1939 a 1945 rokiem. Nie z własnej chęci, lecz w imię dobra ojczyzny. Historia, którą chcę się z wami podzielić, zaczęła się 27 grudnia 1909 roku. To właśnie w tym dniu, w małej miejscowości Kiełczew, na świat przyszedł mały Stefan Śniegowski. Ten mały chłopiec, jak większość jego ówczesnych rówieśników, był rozbrykanym, wesołym, a przede wszystkim bardzo pracowitym brzdącem. Taka sytuacja utrzymywała się aż do lipca 1914, kiedy to Stefan ukończył 5 lat.

Wojna przybyła niespodziewanie, co zaskoczyło wszystkich. Na szczęście "Wielka Wojna" nie dała się zbytnio odczuć chłopcu, mimo iż skończyła się dopiero w listopadzie 1918 roku. To jednak wystarczyło, by pozostawiła po sobie znaki. Szkoda tylko, że nikt wtedy nie wiedział, jaki horror miał dopiero nadejść.

Przez kolejne lata mały Stefcio, syn zwykłych ciężko pracujących rolników, dorastał w spokojnym otoczeniu. Uczył się rodzinnego fachu, jakim była praca w polu. Od małego już musiał znać podstawy rolnictwa, by móc przejąć gospodarstwo po rodzicach.

Mijały kolejne lata. Ta błoga lecz pracowita sielanka, trwała do 1 września 1939 roku, gdy nadeszła II wojna światowa. Wtedy Stefan miał już dwadzieścia osiem lat. Kilka tygodni po rozpoczęciu krwawej rzezi, zaczęto werbować ochotników do obrony kraju. Stefan, chcąc chronić swoich najbliższych, zgłosił się mając świadomość, że być może już nie dane mu będzie wrócić w rodzinne strony. W taki właśnie sposób opuścił swoją ukochaną, Władysławę, z domu Sujewicz i trójkę dzieci: małego Stasia, Zofię oraz Janeczkę. Gdy odchodził rzekł do żony: ,,Proszę zostań tu. Uwierz we mnie i w każde z moich słów. Pamiętaj. że lada chwila wstanie nowy dzień a wtedy ujrzysz znowu mnie ".

Wyruszył wraz z oddziałem składającym się jedynie z siedemdziesięciu dwóch ochotników z okolicznych ziem. Wszyscy mieli jasny cel. Walczyć o wolność swojego kraju. Po kilku dniach dotarli na obrzeża Warszawy. Stamtąd mieli prowadzić działania, mające na celu powstrzymanie wroga, aby nie przedarł się do serca stolicy. Makabryczny widok prawdziwego okrucieństwa wojny. Każdego dnia byli instruowani przez wyszkolonych dowódców, nikt jednak nie oczekiwał od nich nadludzkiego wysiłku. Liczyła się każda para rąk do karabinu. Służbę przy broni pełnili kilkanaście dni, aż w końcu postanowiono wycofać się z powodu dużej straty w ludziach oraz nasilających się z powietrza ataków wroga. Ze zwerbowanych siedemdziesięciu dwóch śmiałków, ocalało tylko czternastu. Z powodu braku dowództwa oraz jakiejkolwiek łączności postanowili oni wrócić na własny rachunek.

W takich oto okolicznościach Stefan Śniegoski został mianowany przez swych towarzyszy broni na dowódcę czternastoosobowego oddziału ocalałych. Ich cel był następujący: wrócić w całości do domu. Nie mieli jednak prostego zadania, brakowało też żywności. Z tego powodu postanowili, że w trakcie nocy będą szli, a za dnia ukrywać się po lasach. Pożywienie zdobywali głównie poprzez polowanie, a wodę pitną z rzek. Przez wiele dni udawało im się przetrwać.

Pewnego wczesnego ranka nie mieli tyle szczęścia. Tego dnia, gdy wstawały pierwsze promyki słońca, oddział znajdował się na dużym otwartym pobojowisku, gdzie trzeba było uważać, by nie nadepnąć na czyjeś zwłoki. Z uwagi na duże ryzyko postanowiono, że będą się czołgać do najbliższego lasu. Nie byłoby to najgorsze rozwiązanie, gdyby nie fakt, że właśnie nadlatywał wrogi niemiecki samolot. Dokładnie tuż nad ich głowami mknęła maszyna śmierci. Stefan leżał jak wryty w ziemię, nie ważył się nawet ruszyć, gdyż wiedział, że z miejsca zostałby zastrzelony. Trwało to tylko kilka minut i gdy już nieprzyjaciele mieli ruszyć dalej, jeden z "trupów" uniósł głowę w górę. Nagle dostał całą serię z karabinu maszynowego. Dopiero po dłuższym czasie wróg ruszył w dalszą stronę. Stefan wstrząśnięty tym, co prze żył, starał się zachować zimną krew. Po tym wydarzeniu postanowił zamienić się ubraniem z nieboszczykiem, aby jego strój nie wzbudzał podejrzeń. Ruszyli w dalszą drogę już bez większych przeszkód.

Trzy tygodnie - dokładnie tyle zajęło im przejście o własnych siłach z Warszawy do Kiełczewa. Zrobili to w samą porę, gdyż fałszywa wieść o śmierci członków oddziału obiegła całą wieś. Ich powrót przywrócił nadzieję mieszkańcom na lepsze jutro.

Stefan Śniegoski, po wojnie, mieszkał przez następne pięćdziesiąt siedem lat w Kiełczewie. Przeżywając w tym czasie śmierć swojej żony oraz odejście czworga z sześciorga swoich dzieci. Jego dziedzictwo jednak przetrwało aż po dzisiejszy dzień. Trzecia córka, Zofia jako jedna z dwojga żyjących jego potomków, przeżyła liczne choroby oraz nieszczęśliwie wypadki. Kontynuuje jego dziedzictwo. To właśnie dzięki jej wspomnieniom mogłam przekazać historię mojego pradziadka, Stefana Śniegoskiego.

Źródło: Wspomnienia Zofii Michalak z domu Śniegowskiej


Autor:
Wiktoria Słodzińska z liceum Ogólnokształcącego im. Kazimierza Wielkiego w Kole
Powiat kolski, miejsce I
w kategorii wiekowej: uczniowie szkół średnich

Kochana Rodzino!

Całe moje życie ukrywałam ten bolesny okres mojego życia. Nie lubiłam o tym myśleć, a co dopiero mówić. Wszelkie pytania zazwyczaj zbywałam albo udawałam, że ich nie słyszę. Jednak one zawsze przychodziły. „Ile miałaś lat? Ile pamiętasz? Czy ktoś zrobił ci krzywdę? Jak się wtedy czułaś?”. Banalne pytania. Ludzie zadawali je z lekkością w głosie, ciekawością, zaintrygowaniem, ale także bezmyślnie. Poprzez te pytania zapewne chcieli się przenieść do przeszłości. Do przeszłości, w której nie było mowy o przyszłości. Często zastawiałam się, dlaczego niektórzy chcą wydobywać takie informacje od osób tak pokrzywdzonych przez wojnę. Czy nie wiedzieli, że takie pytania przynoszą jedynie ból? Ból, który do końca życia będzie siedział w człowieku. Pamiętam jak pewnego dnia uniosłam głos i uderzyłam ręką w stół, słysząc następne pytanie waszego ojca, a mojego siostrzeńca. Poczułam się wtedy naprawdę źle, gdyż był tylko ciekawskim dzieckiem, tak samo jak wy teraz. Na szczęście na wasze pytania tak nie zareagowałam, byłam o wiele spokojniejsza i bardziej wyrozumiała. Powiedziałam, że jeszcze nie jesteście gotowi. Uświadomiłam sobie, że warto opowiedzieć swoją historię, która może sprawić, że docenimy to, co mamy teraz. Może prze pisanie tych wszystkich wspomnień, myśli sprawi, że spadnie wielki ciężar z mojego serca, jaki nosiłam przez wiele lat. Piszę ten list, aby została po mnie pamiątka napisana na zwykłej kartce papieru. Ale przede wszystkim dlatego, że lekcja historii nie mówi o wszystkich tych wydarzeniach. Nie opisuje przeżyć zwykłych ludzi takich jak ja. Dlatego postaram się jak najlepiej opowiedzieć ten smutny, niebezpieczny czas, w którym przyszło mi żyć.

W 1939 gdy zaczęła się II wojna światowa, byłam młodą, jedenastoletnią dziewczynką, która po wakacjach miała być uczennicą 5 klasy. Mieszkałam w Moczydłach, niedaleko Dębów Szlacheckich wraz z moją rodziną, która była dość liczna. Składała się z pięciu braci: Władysława, Bronisława, Kazimierza, Antoniego i Stanisława, i jedynej siostry Heleny. Jednak w domu mieszkali jedynie Helena i Stanisław. Oczywiście biorąc pod uwagę wszystkich, to ja byłam tą najmłodszą, która musiała słuchać innych i posłusznie wykonywać ich polecenia. Nie byliśmy bogaci, jak każdy podczas wojny, ale wystarczało nam to, aby przeżyć. Kochałam swoich rodziców, dlatego nigdy na nic nie skarżyłam się. Rozumiałam, co się teraz dzieje. Czemu jest tak, a nie inaczej. Próbowałam być jak najlepszym, najmniej kłopotliwym dzieckiem. Wiedziałam, że to nie jest czas na moje humory. Musiałam być silna, także większość mojego czasu spędzałam na rysowaniu w małym zeszycie w kącie naszego mieszkania. Pamiętam wiecznie pachnącego tytoniem ojca, który nie raz pragnął mnie rozweselić, opowiadając liczne śmieszne historie. Zawsze dawał z siebie wszystko, aby żyło nam się dobrze. Pamiętam chorowitą matkę, która godzinami potrafiła mnie przytulać. Nie miała jednak okazji dożyć końca wojny, ponieważ choroba w końcu wygrała z nią i z jej wycieńczonym organizmem. Wtedy Helena, wasza ciocia, zastąpiła mi matkę. Była to najbliższa mi osoba, której mogłam całkowicie zaufać i wygadać się w trudnych chwilach.

Już od 1 września pojawiły się niemieckie samoloty. Były to ciężkie, zwiastujące śmierć bombowce oraz lżejsze śmigłowce. Te drugie bardzo często okrążały naszą okolicę. Zbliżały się szybko do naszych wiejskich zagród i zaczynały strzelać do ludzi będących poza domem. Pamiętam jak pewnego dnia byliśmy na polu w celu zebrania ziemniaków, gdy nagle pojawiły się samoloty i zaczęły w nas strzelać. Mieliśmy niesamowicie dużo szczęścia, gdyż nikomu nic się nie stało. Po tych wydarzeniach ludzie zdecydowali, że pora stworzyć schron, który obroni nas przed takimi atakami. Około 20 metrów od naszego domu w sadzie pośród drzew wykopano dół w kształcie zygzaka, w którym można było się schronić. Niestety pomysł ten i samo wykonanie nie było zbyt rozsądne ani praktyczne, więc nikt z niego nie korzystał. W Moczydłach działo się również wiele innych strasznych rzeczy, jednak nie byłam ich świadkiem, z czego ogromnie się cieszę. Najlepiej poinformowaną osobą w rodzinie był mój tata, który opowiadał wszystkie te rzeczy mamie. Robił to najczęściej wieczorami, pewny tego, że już śpimy. Dlatego często udawaliśmy, że zapadliśmy już w głęboki sen, aby przysłuchiwać się z zaciekawieniem na co powinniśmy następnego dnia uważać. Raz usłyszeliśmy opowieść o pewnym nauczycielu, nazywał się Galewski. Żołnierze niemieccy zamęczyli go na śmierć, przywiązując go do konia, który później galopował ciągnąc go, obdzierając go praktycznie ze skóry. Możecie uznać ten czyn za nieludzki. Za coś, co tylko szatan byłby w stanie zrobić i całkowicie się z tym zgadzam. Ale zważcie na to, że w tamtych czasach nie było żadnej litości. Zwłaszcza dla Polaków i Żydów, którzy byli najbardziej potępiani. Hitlerowcy wykonywali to z własnej woli z uśmiechem zadowolenia na twarzy. Było to naprawdę przerażające.

Kolejne, niezapomniane spotkanie z Niemcami miało miejsce jeszcze przed naszym wysiedleniem. Otóż dwójka moich braci, Kazimierz i Antoni, wpadli na bardzo sprytny sposób ominięcia ciężkich prac przyznawanych przez Niemców. Założyli zakład krawiecki, oczywiście z pozwoleniem niemieckim, w Dębach Szlacheckich. Niemcy przydzielili im jeden pokój u państwa Jakubowskich. Pokój ten był dla nich pracownią, ale i sypialnią. Moim wówczas zadaniem było donoszenie im żywności. Zawsze trzeba było to robić w ukryciu przed Niemcami i żandarmerią. Nigdy nie chodziłam drogą. Przeważnie przechodziłam przez pola, a później przez las, w którym znajdowała się swego rodzaju strzelnica, która była przeznaczona dla żołnierzy. Pamiętam jak pewnego razu, kiedy szłam przez las, usłyszałam kilka strzałów. Wydawałoby się, że były naprawdę niedaleko. Czy były zamierzone? Nie wiem. Strzelający na pewno mnie widzieli. Innym razem, gdy znowu szłam zanieść swoim braciom jedzenie, Hitlerjugend miało właśnie ćwiczenia na tej strzelnicy. Przez dobre 10 minut wpatrywałam się w osoby bliskie mojego wieku, które wykonywały każdy ich rozkaz. Hitlerowców. Nie rozumiałam ich zadowolonych twarzy, kiedy dostawali pochwały za dobry cel od Niemców. W pewnym momencie jeden z niemieckich żołnierzy zauważył mnie. Zaczął pędzić w moją stronę z uniesioną ręką gotową do ciosu. Krzyczał niezrozumiałe słowa, których za nic na świecie nie mogłam zrozumieć. Za nim szedł kolejny żołnierz, który mówił po polsku. Wytłumaczył mi, że jego kolega pyta się, dlaczego mu się nie ukłoniłam i nie przywitałam. Na to ja z uśmiechem na twarzy odpowiedziałam po niemiecku: ,,No to dzień dobry panu”. Po tych słowach uderzył mnie w twarz i odszedł. Mogłoby się wydawać, że stałam tam roztrzęsiona, ale byłam naprawdę szczęśliwa, gdyż nie zajrzał do koszyka, w którym miałam jedzenie i artykuły dla moich braci.

Dość późno bo 1942, wysiedlili nas z naszego gospodarstwa. Naszą całą ziemię i dobytek zajęła jakaś niemiecka rodzina. Niedaleko był „nasz nowy” dom. Była to obora, typowa lepianka. Na jej końcu mieściła się małą kuchnia z okienkiem i zaraz obok niej niewielka izba z łóżkiem. Koszmarne warunki tego „mieszkania”, zabranie całego naszego majątku, trudna przeprowadzka, brak jakichkolwiek środków na życie spowodowały, iż moja mama, a wasza babcia umarła z niedożywienia. Był to rok 1943, a ja miałam zaledwie 15 lat, kiedy straciłam moją mamusię. Nie miałam czasu na żałobę, ponieważ niedługo po tym urzędnik Niemiec powiadomił mnie, że będę zabrana do pracy i wywieziona do Niemiec. Tata zdruzgotany tą wiadomością, udał się do znajomego sprzed wojny. Nazywał się Richard Schmidt, jak się domyślacie był Niemcem, ale zdecydowanie się od nich różnił. Żył w zgodnie z Polakami, a czasami im nawet pomagał, tak jak mi. Zarejestrował mnie u siebie jako służącą w Kaczyńcu. Moim głównym obowiązkiem było m.in. pomaganie w gospodarstwie oraz odrabianie z ich córką lekcji. Dostawałam za to dziesięć marek, które od razu zanosiłam mojemu ojcu. Razem ze mną pracował jeszcze Czesiek, bardzo miły i pracowity chłopak, który był tylko trochę ode mnie starszy. Państwo Schmidt byli jednymi z najserdeczniejszych ludzi, jakich poznałam. Niestety ich dotknął zły los. Pewnego dnia żołnierze niemieccy zabrali pana Richarda, który już nigdy nie wrócił do domu. Został zapewne rozstrzelany, a jego zwłoki dano do masowego grobu.

W styczniu 1945 roku zbliżał się do nas front wojenny wojsk niemiecko – sowiecki. Nie pamiętam konkretnej daty, ale pewnego dnia Niemcy przyjechali do moich gospodarzy, coś im oznajmili i wyszli. Pani Schmidt zaczęła się w panice natychmiast pakować. My, jako służący mieliśmy jechać wraz z naszymi gospodarzami. Pamiętam do dziś, że w ten zimny styczniowy dzień miałam na sobie płaszcz mojej mamy, znoszoną czapkę i zwykłe półbuty, które w ogóle nie chroniły mnie przed zimnem. Jechaliśmy w stronę Sompolna razem z masową grupą uciekających. Po drodze napotkałam straszny widok. Wzdłuż szosy biegł rów, około 3 metry głębokości. Leżały w nim połamane wozy, ale co najgorsze martwe lub ledwo dyszące konie. W czasie tej podróży wiele osób próbowało uciec, niestety bez skutku. Samoloty niemieckie od razu zabijały takie osoby. Nocowaliśmy w różnych miejscach: opuszczonych domach, stajniach, oborach, gdziekolwiek się dało przespać noc. Zawsze w tych miejscach myślałam o swojej rodzinie, wyobrażając sobie, co teraz robi. Zastanawiałam się czy żyją, czy są zdrowi. Któregoś dnia moi gospodarze zrezygnowali ze wspólnej wędrówki i zaczęli samotnie podróżować po polnych lub bocznych drogach w stronę Obornika. Kiedy spaliśmy w starej, spróchniałej stodole, nagle zaświstały kule, a z mroku wyłonili się niemieccy żołnierze. Zaczęli szeptać z panią Schmidt i jej ojcem. Wtedy zorientowaliśmy się z Cześkiem, że musimy opuścić naszych chlebodawców. Kiedy dotarliśmy do jakiegoś dworku blisko Obornika, czekaliśmy tylko do nocy, aż nasi gospodarze zasną. Kiedy wreszcie to nastąpiło Czesiek już na mnie czekał na zewnątrz i razem uciekliśmy w kierunku Poznania. Cieszyłam się, ale jednocześnie byłam prze rażona. Nie mieliśmy żadnego planu. Po prostu szliśmy przed siebie. Po drodze zatrzymał nas patrol sowiecki. Sprawdził nasze dokumenty, spytali się , gdzie zmierzamy. Jeden z nich zapytał sie Cześka, wskazując na mnie: ,,A to żonka?”, Czesiek z uśmiechem odpowiedział: ,,Tak’ i puścili nas wolno. Jakimś cudem natrafiliśmy na gospodarstwo, które przyjmowało Polaków w jakiejkolwiek potrzebie, jeśli się nie mylę było nas z pięćdziesięciu. Każdy dostał ciepły posiłek, którym najadł się do syta. Pamiętam też, że wtedy puszczono muzykę z adaptera, do której każdy śpiewał, a niektórzy nawet tańczyli. Taka zwykła gościna sprawiła, że wszyscy na chwile zapomnieli o kłopotach dnia codziennego, świat był normalny. Niedługo po tym wieczorze spotkaliśmy blisko Poznania małżeństwo, które miało dziecko na wózku. Po poznaniu naszej historii zaprosili nas do siebie, abyśmy u nich zostali. Zgodziliśmy się bez wahania. Mieszkaliśmy z nimi, aż pociągi zaczęły normalnie kursować. Wtedy z całego serca im podziękowaliśmy za taką szczodrą pomoc, życząc im jak najlepiej. Udaliśmy się na pociąg do Swarzędza, a stamtąd do Koła. Tam naszym jedynym problemem było przedostanie się na drugą stronę rzeki, ponieważ most był całkowicie zniszczony. Musieliśmy przepłynąć rzekę specjalną łódką. Po tym wsiedliśmy do popularnej w tamtych czasach kolejki wąskotorowej. Czesiek pożegnał się ze mną w Dębach Szlacheckich, życząc mi miłego powrotu do domu. Kiedy dotarłam do mojego domu, pierwszą osobą, która mnie powitała był tata, który już od paru tygodni wypatrywał czy już wracam do niego. Wpadliśmy sobie w ramio na, płacząc i ciesząc się na przemian. Nigdy nie czułam się tak błogo, tak bezpiecznie, jak wtedy. Gdy przekroczyłam próg domu Helena od razu się na mnie rzuciła. Zaczęła zadawać mi pytania, opowiadała, co się działo u nich w tym czasie. O tym jak myśleli, że stracili mnie już na zawsze. Na szczęście wróciłam cała.

I tak właśnie dla mnie kończy się wojna. Moment, w którym szczęśliwie wchodzę do domu jest jakby moim oczyszczeniem. Właśnie wtedy zostawiłam to za sobą i nie chciałam nigdy do tego wracać. Po prostu zbyt wiele złych rzeczy mnie spotkało. List, to była najwygodniejsza forma dla mnie, gdyż nie musiałam mówić wam tego w twarz. Zobaczylibyście w moich oczach strach tego jedenastoletniego dziecka, które starało się nie być dodatkowym ciężarem dla swoich rodziców. Zawarłam w nim najważniejsze wydarzenia z mojego życia. Oczywiście to nie wszystko, bo było wiele sytuacji, gdzie spotkałam dużo osób poszkodowanych, kalekich, osieroconych przez wojnę. Warto byłoby usłyszeć i ich historię, bo ona też się liczy, jak każdej osoby. Mając 92 lata chciałoby się przekazać całą swoją zdobytą mądrość młodszym pokoleniom, aby wie działy, w jakich dobrych czasach przyszło im żyć.

Wasza Ciocia
Maria

Autor:
Gabriela Gołębiowska z liceum Ogólnokształcącego im. Kazimierza Wielkiego w Kole
Powiat kolski, miejsce II
w kategorii wiekowej: uczniowie szkół średnich

Losy ludzi wysiedlonych przez hitlerowców w latach 1940-45
Historia rodzinna

Mój wujek - Jerzy Sołtysiak, mieszka z rodziną we wsi Przybyłów (powiat kolski). Ma 81 lat, lecz mimo podeszłego wieku cieszy się dobrym zdrowiem i świetną pamięcią. Lubi czytać, potrafi też ciekawie opowiadać. Jest przyrodnim bratem mojej babci. Podczas jednej z wizyt poprosiłam go, by opowiedział mi swoje przeżycia z czasów okupacji. Wiedziałam, że rodzina wujka była wysiedlona i przeżyła wielką tragedię. Podczas wysiedlenia ojciec wujka umarł w obozie, a następnie zmarła jego siostrzyczka. Bałam się, że wujek nie zechce do tych wspomnień wracać, ale ostatecznie nie odmówił. Wyjął album, pokazywał zdjęcia i opowiadał.... Część faktów znał z opowiadań swojej mamy (mojej prababci), a niektóre przeżycia były jego własnymi.

Zarówna rodzina wujka, jak i cała wieś Przybyłów z sąsiednimi miejscowościami powiatu kolskiego (Ladorudz, Rzuchów oraz Chełmno) została wysiedlona w maju 1940 roku. „Sołtysem” wsi był Niemiec, będący zagorzałym zwolennikiem poglądów Hitlera i skrupulatnym wykonawcą zarządzeń władz niemieckich. Naziści wtargnęli na teren polskich gospodarstw i nakazali je opuścić w ciągu kilku godzin. O określonej godzinie mieszkańcy mieli stawić się na miejscu zbiórki, gdzie czekała ciężarówka. Wujek wspomina, że jego mat ka - Stefania spakowała do torby jedynie kilka podstawowych rzeczy: koc, ubrania i jedzenie dla dzieci: mojego dwuletniego wtedy wujka i jego sześciomiesięcznej siostry ­ Krysi. Do opuszczonych gospodarstw okupanci wkrótce sprowadzili Niemców, którzy mieszkali na terenach Związku Radzieckiego pochodzących z terenów Wołynia i Rygi. Nie wszyscy byli rolnikami, zatem nie mieli dużego pojęcia o uprawie ziemi. W gospodarstwie mojej prababci zamieszkała wielodzietna rodzina bednarza, więc stopniowo popadało ono w ruinę.

Samochód ciężarowy zawiózł wysiedleńców do Łodzi. Postój trwał dwa dni, a noce wygnani spędzili w ogromnej hali o okropnych warunkach; spano na brudnej podłodze w tłoku i duchocie, które uniemożliwiały jakikolwiek odpoczynek. Z Łodzi wysiedleni zostali przewiezieni pociągiem towarowym do miejscowości Misie na Podlasiu, oddalonej o 40 kilometrów od Radzynia Podlaskiego i o 9 kilometrów od Międzyrzeca Podlaskiego. Na stacji kolejowej w Misiach czekały na przybyłych furmanki. Gospodarze ze wsi zobowiązani byli zabrać jedną przesiedloną rodzinę do swojego domu, a także przeznaczyć im jedną izbę na mieszkanie. Co pół roku miała mieć miejsce rotacja, czyli tzw. zmiana zakwaterowania. Szczęście chciało, że rodzina wujka - jego ojciec, matka, siostra i on sam, trafiła na życzliwego gospodarza, który zaoferował im nieograniczony czas pobyt u. Gospodarstwa w tej wsi były małe, a domki- drewniane i ciasne. Trzeba pamiętać, że właściciele domów byli ludźmi niezamożnymi, borykającymi się z własnymi kłopotami. Powszechna była, więc bieda i niezadowalające warunki bytu.

Życie codzienne wysiedleńców było niezwykle trudne. Podstawowym problemem była żywność - obowiązywały kartki, zatem ilość produktów była ograniczona. Wujek wspominał: „każdej osobie przypadały dwa bochenki czarnego chleba i jeden kilogram marmolady miesięcznie”. Możliwa była wymiana żywności, np. dwa chleby czarne na jeden chleb biały. „Bytownicy” utrzymywali się z sezonowych prac w gospodarstwach rolników, a także w lesie, na budowie, czy w stolarni. Gospodarze nie płacili pieniędzmi, lecz „w naturze" - produktami żywnościowymi. W okresie letnim możliwa była praca w zbiorach owoców leśnych i grzybów - okolica była bowiem otoczona rozległymi lasami. W zimie zaś, jak opowiadał wujek, moja prababcia dziergała na drutach ubrania: skarpety, swetry, rękawice, czapki. Regularnie zbierała zamówienia, a ludzie przynosili własną włóczkę. W długie, mroźne wieczory siadała ona przy lampie naftowej, oddając się pracy, za którą „klienci” najczęściej płacili żywnością. Dzięki temu rodzina nie głodowała. Jedną z trudniejszych i wymagających poświęcenia prac było zdobywanie opału. Dorośli byli zmuszeni chodzić piechotą około trzech kilometrów do lasu po chrust, szyszki i drewno, które było później wykorzystywane do ogrzewania izb. Praca ta wymagała niezwykłej sprawności fizycznej, szczególnie w zimie, gdy panował mróz i spadał śnieg. Mieszkańcy wsi byli dla siebie życzliwi i nieśli pomoc w potrzebie (np. pomoc przy pracy, wymiana kartek). Niektóre rodziny ukrywały Żydów, zbiegłych z getta w Międzyrzecu Podlaskim, jednak było to wyjątkowo niebezpieczne- w przypadku zdemaskowania, rodzina mogła trafić do obozu zagłady w Majdanku lub zginąć.

W czasach okupacji na terenach południowego Podlasia i Lubelszczyzny zaczęła powstawać partyzantka. Główne ośrodki sił partyzanckich znajdowały się w lasach oddalonych od kilku do kilkunastu kilometrów od Misiów, przez które przechodziła linia kolejowa wiodąca z Zachodu na Wschód. Po wybuchu wojny niemiecko - radzieckiej, w czerwcu 1941 roku trasą tą zaczęły przejeżdżać pociągi niemieckie wiozące zaopatrzenie dla wojska na froncie wschodnim. Wówczas przybrały na sile akcje dywersyjne, a pociągi hitlerowców były wysadzane w powietrze w celu odcięcia dostaw broni i żywności dla Niemców na froncie wschodnim. Czasy te wujek wspomina jako najcięższe i najbardziej bolesne dla jego rodziny. Gdy w lutym 1943 partyzanci wysadzali kilka niemieckich pociągów z rzędu, rozwścieczeni Niemcy przeprowadzili pacyfikację wsi. O świcie wpadli do mieszkań, wyrzucili z nich ludzi, a następnie aresztowali 35 mężczyzn i 35 kobiet. Zostali oni przewiezieni do Międzyrzeca. Hitlerowcy okrutnie ich przesłuchiwali, pragnęli bowiem uzyskać jak najwięcej informacji o partyzantach i ich oddziałach. Po kilku godzinach brutalnych przesłuchań, kobiety, które miały dzieci, zostały zwolnione do domu. Odmienny los spotkał mężczyzn - zostali oni wysłani do obozu w Majdanku. Ofiarami tej pacyfikacji stali się rodzice mojego wujka, Matka, Stefania, wróciła do wsi, a ojciec, Ignacy, wysłany został do obozu, gdzie miesiąc później zmarł. Rodzina otrzymała zawiadomienie, że przyczyną zgonu było zapalenie płuc. Odesłano również jego rzeczy osobiste: stare, zniszczone buty i ubranie. Niestety, ciepłego kożucha, który miał na sobie - już nie. Tak więc pod koniec marca 1943 roku, mając 29 lat, moja prababcia została wdową z dwójką małych dzieci. Synek- Jurek (mój wujek) miał wówczas pięć lat, a mała Krysia- trzy latka. Wujek wspominał: „Nigdy nie zapomnę, jak Niemcy zabierali mojego tatę. Czułem, że nigdy go już nie zobaczę... Nie mogłem się od niego oderwać. Głośno płakałem. Krysia też płakała... A obok stał Niemiec i wrzeszczał...”

Kolejne nieszczęścia miały nadejść już wkrótce... W maju 1943 roku mała Krysi a ciężko zachorowała. Lekarz z Międzyrzecza był bezradny. Dzięki pomocy znajomej pielęgniarki moja prababcia zawiozła ją do Szpitala im. Dzieciątka Jezus w Warszawie. Niestety, jej stan był krytyczny, a dziewczynka dwa tygodnie później zmarła. Wujek opowiadał: „Bylem z mamą w Warszawie na jej pogrzebie. Została pochowana na jednym z warszawskich cmentarzy, ale nie pamiętam, na jakim...” Wujek był bardzo wzruszony, ale po chwili mówił dalej: „Niedługo po śmierci taty i siostry mama zachorowała na tyfus. Miała wysoką gorączkę, plamy na ciele i ponadto wypadały jej włosy. Bardzo balem się, że zostanę sierotą. Na szczęście wyzdrowiała”. Pomimo wygranej walki z chorobą, prababcia wciąż była osłabiona. Przestała jeść, ciągle bolał ją żołądek. Lekarz stwierdził, że ma ona wrzody. Z moim wujkiem również nie było najlepiej - byt smutny, chorowity i nie miał apetytu. Traumatyczne przeżycia odbiły się na jego psychice. Doktor poradził więc mamie wysłanie chłopca do szkoły. Obcowanie z rówieśnikami miało pozwolić mu oderwać się od dramatycznych wojennych przeżyć. Wujek wspominał: „I tak w wieku sześciu lat, 1 września 1944 roku poszedłem do pierwszej klasy szkoły w Misiach. Pamiętam tylko drewniany budynek i bardzo wysokie, długie ławki w klasach”. W tym czasie kondycja psychiczna wujka uległa poprawie, a miejscowy lekarz pomógł jego mamie wyleczyć wrzody żołądka.

Wszyscy wyczekiwali końca wojny, a zwłaszcza przesiedleńcy, którzy śledzili przemieszczanie się z frontu. Nie było jeszcze jednak wystarczająco bezpiecznie... W październiku 1944 roku po wsiach rozniosła się straszna wiadomość o zbombardowaniu Łukowa przez niemieckie samoloty. Ofiarami tego bestialskiego czynu stało się mnóstwo niewinnych ludzi.

W styczniu 1945 roku zaczęto organizować powrót. Nie było to łatwe, jednak dwa miesiące później - w marcu 1945 dwie ciężarówki wypełnione ludźmi ruszyły w kierunku Warszawy. Przesiedleńcy w końcu wracali do swoich domów. Droga nie była jednak bezpieczna - wszędzie bowiem były widoczne ślady wojny. Podczas podróży doszło do groźnego wypadku - pod Mińskiem Mazowieckim jedna z ciężarówek wpadła w lej po bombie i wywróciła się. Na szczęście nikt nie ucierpiał, a po wyciągnięciu jej, można było jechać dalej. W pamięci wujka najbardziej zapadła droga przez stolicę: „Na nocleg zatrzymaliśmy się na warszawskiej Pradze. Pamiętam ten tłok i ścisk...Rankiem mieliśmy przekroczyć Wisłę. Most był zbombardowany, więc przejeżdżaliśmy przez pontonowy. Gdy zatrzymaliśmy się no lewym brzegu Wisły, kierowca odsłonił plandekę. Wszyscy przeżyli szok. Naszym oczom ukazało się morze ruin i zgliszcz. Gdzieniegdzie tylko sterczały fragmenty wypalonych murów. Warszawy nie było... Wszyscy płakali... Nigdy nie zapomnę tego widoku...”.

Moja prababcia z siedmioletnim synkiem Jurkiem, gdy dotarta do domu w Przybyłowie, zastała zdewastowane, zniszczone, zaniedbane i opustoszałe gospodarstwo. Wszystko było rozkradzione i zrujnowane. Kobieta uzyskała duże wsparcie rodziny w organizacji nowego życia. Po pewnym czasie wyszła za mąż ponownie i urodziła dwie córki. Jedną z nich jest moja babcia...

Źródło: Historia opisana na podstawie opowieści Jerzego Sołtysiaka urodzonego w1938 roku, zamieszkałego we wsi Przybyłów (powiat kolski)

Autor:
Julia Różycka z liceum Ogólnokształcącego im. Kazimierza Wielkiego w Kole
Powiat kolski, miejsce III
w kategorii wiekowej: uczniowie szkół średnich

„To wszystko widziałam”

Świadkiem wydarzeń była moja prababcia Zofia Różycka. Rozmowa była przeprowadzona 12.05.2016r. jest spisem osobistych doświadczeń, przeżyć, żywych wspomnień. Prababcia zmarła 21.10.2018r.

- Babciu, na początku chciałabym, abyś opowiedziała ml o sobie, gdzie się urodziłaś? Gdzie spędziłaś dzieciństwo?
- Urodziłam się w Rzuchowie 19 kwietnia 1923 roku. Kiedy miałam 4 lata przeprowadziliśmy się do Ladorudza, więc żyję tu praktycznie od zawsze. Miałam pięcioro rodzeństwa, najmłodszy brat, który jeszcze żyje mieszka w Zgorzelcu. Chodziłam do szkoły w Ladorudzu, obowiązkowej czteroletniej, od piątej klasy uczęszczałam do Chełmna.

- Jak babciu wspominasz dzieciństwo w okresie międzywojennym?
- To był bardzo wesoły czas. Mieliśmy boisko, grałam w piłkę i pokonywałam wszystkich chłopaków. Byłam trochę chłopczycą, odważna, waleczna, z własnym zdaniem. Zresztą poczucie wspólnoty było silne. Szkoła wychowywała nas w sposób tradycyjny, przekazywała wartości patriotyczne, obchodzono święta narodowe 3 Maja, czy 11 Listopada.

- Przed wojną mieszkało tutaj bardzo dużo Żydów. Jak wyglądały relacje polsko - żydowskie?
- Chodziliśmy do tych samych szkół, jako dzieci bawiliśmy się, graliśmy w piłkę. Tutejsze Niemki rozmawiały swoim językiem z Żydami. Niemcy, Polacy i Żydzi dogadywali się. Złe relacje zaczęły się, gdy wybuchła wojna. Wtedy okazało się jak dużo nas dzieli.

- Czyli tak wyglądało życie w okresie międzywojennym? Nowa Polska. A tu nagle wybuch li wojny światowej.
- Pamiętam 1 września 1939r. Piękna pogoda. Samoloty zaczęły latać tak nisko, w tym lesie nieopodal naszej wsi Niemcy zrzucili bomby. Ojciec mnie uspokajał, mówiąc, że to tylko manewry, ale ja miałam złe przeczucia. Na drugi dzień na niebie było widać tylko samoloty, zrzucano bomby, ogromny huk, hałas. Nie wiedzieliśmy, pod które drzewo się schować w naszym ogrodzie.

- I przyszła nowa wojenna rzeczywistość - okupacja niemiecka.
- Tak, trzeba było w tej męce okupacyjnej żyć, stwarzając pozory normalności. Umiałam robić swetry. Niemcy kiedy przybyli, zaczęli wprowadzać nowe porządki. Gdy dowiedzieli się, czym zajmowałam się przed wojną, kazali mi, żebym im swetry robiła. Niemki często stroiły się w nie. Dostawałam za to masło i chleb, kartofle, nieraz marmoladę. Innym Polakom nie chcieli dawać jedzenia. Tak się żyło w pogardzie i poniżeniu. Okna było przykryte czarnym papierem, tak kazali, żeby nie było nic widać.

- Dlaczego wydali takie zarządzenie?
- Żebyśmy nie wiedzieli co się dzieje. Pilnowali nas, podsłuchiwali Polaków. Mój szwagier raz wyszedł z domu pomimo zakazu, to takie kije dostał, że ledwo przeżył. Zapamiętam ten dziwny stan, respekt przed Niemcami. Okrutnie się ich bałam. Przymusowo byłam dwa tygodnie na służbie za Ladorudzem. Tamta gospodyni - Niemka była dla mnie dobra, miała malutkie dzieci, bardzo je lubiłam. Robiłam wszystko co mi kazała, opiekowałam się dziećmi i jej pomagałam.

- Wróćmy do czasów wojny. Niemieccy osadnicy zajmowali gospodarstwa wysiedlonych Polaków?
- Tak były drewniane tablice przy drogach, mieli swoje adresy. Najczęściej Polacy u nich pracowali.

- Jak babciu postrzegasz Niemców, osadników z czas w okupacji?
- Byli wyrachowani, przeświadczeni o mądrości i wyższości i bezwzględni. Polacy musieli opuszczać domy, byli wysiedlani. Mieli na spakowanie 20 minut. Niemcy osiedlali się blisko rzeki.

- Pamiętasz babciu początek wojny, popłoch, ucieczki?
- Uciekinierzy przyjeżdżali do nas spod Kalisza. Raz przyjechali razem z Żydem. Przywieźli dużo mąki pszennej. Planowali gdzieś się dalej udać, ponieważ wiedzieli, ze Warszawa była zajęta. Po tygodniu wrócili do domu, zostawili nam trochę mąki. Mama bardzo się ucieszyła.

- Okolica to fasy, rzeka idealne warunki dla partyzantki.
- Tak, działała w naszych lasach Polacy wszystko wiedzieli. Sama chciałam się tam dostać ale ojciec nie pozwolił mi się tym interesować. Byłam na niego zła, ale wiem, że robił to dla naszego dobra. Miałam nawet sympatię partyzanta, ale bałam się z nim spotkać. Później pracowaliśmy razem w lesie. Niemcy strzelali nad naszymi głowami. Kiedy uznali, że coś jest źle zrobione, posadzone, czy wygrabione dostawaliśmy hakami ważącymi 5kg. Sama dostałam kilka razy.

- W 1941rokuw Chełmnie utworzono obóz zagłady. Pierwszy na ziemiach polskich. Kiedy się O nim dowiedziałaś?
- Mówili, że do Chełmna Żydów wożą i zabijają. Byłam ciekawa. Był tam pałac i gmina. Podchodziłam tam i sama prowadziłam obserwacje. Kiedy wychodziłam z gminy, długo wycierałam buty, udawałam że na drzwi patrzę, że coś czytam. Widziałam samochody pełne Żydów. Zwozili ich z okolic, a później z Krośniewic, Kutna, Łodzi.

- W gminie w czasie wojny Polacy załatwiali bieżące sprawy?
- Chodziło się na spotkania, na których zawsze coś komuś przyznawali. Byłam wtedy po buty i widziałam jak Niemcy stali z karabinami, a Żydzi wchodzili do auta i za chwilę odjeżdżali. Stała kolejka Żydów czekających na następny samochód. Z daleka było słychać samochody, każdy wiedział, że tam się dzieją straszne rzeczy. Przerażał mnie spokój Żydów idących na śmierć. Pozbywali się pamiątek, kosztowności, bo wiedzieli co ich czeka. Jednego razu dobrze widziałam jak wychodzili z tej kolejki i formowali się w ósemki i co drugi miał opaskę. Tymi ósemkami szli do kościoła w Chełmnie.

- Niemcy przetrzymywali więźniów w kościele nawet do kilku dni, zabierali im kosztowności.
- Byłam bardzo blisko jak Żydzi wchodzili do Kościoła. Bardzo ryzykowałam, podchodząc tam, ale ciekawość była silniejsza. Wszyscy, którzy ze mną pracowali czekali na moje relacje, sprawozdania. Przyznam się, byłam taką wiejską zwiadowczynią. Pewnego razu widziałam jak Niemiec rozmawiał z Żydem. Wyglądało jakby się dobrze znali, rozmawiali o okolicy. Niemcy stwarzali takie pozory jakby się nic nie działo, palili razem papierosy. Potem Niemiec kazał im wejść do kościoła. Szybko odeszłam i grabiłam siano na łące. Słyszałam nadjeżdżającą kolejkę. Widziałam formujących się Żydów. Celowo chodziłam do pracy nad Nerem. Przez okno w kościele widziałam ładnie ubrane Żydówki i patrzyłam na nie z politowaniem. Idąc ścieżką, widziałam jak zabijali sekretarza gminy, który spisywał relacje.

- Czy Żydzi nie byli do końca świadomi co się z nimi stanie?
- Niemcy ich uspokajali, likwidowali getta w Krośnie wicach, Kutnie, Kole. Utwierdzili ich o przesiedleniu na lepsze warunki. W Chełmnie mieli przejść dezynfekcję przed dalszą podróżą. Rozbierali się, oddawali kosztowności i wchodzili do samochodu, gdzie doprowadzano gaz i się dusili.

- W obozie zagłady bieżącą obsługą zajmowali się też Żydzi?
- Niemcy ci bardziej wrażliwi nie mogli słuchać jęków i krzyków. Widziałam jak Niemiec niósł chorą Żydówkę do kościoła. Pracowali też dla nich Ukraińcy, oni byli bezwzględni. W 1943r. groziło wybuchem epidemii. Masowo chowano zwłoki, okropny zapach roznosił się po okolicy. Wapno i kwas nie wystarczało. Żydzi obsługiwali piece zagłębione w ziemi. Pewien Żyd, który tam pracował poznał zwłoki swojej rodziny i wskoczył do dołu, prosił, by go zabili. Niemcy nie pozwolili mu na to, ponieważ był silny. To było straszne, musiał wyjść i dalej pracować.

- Pomimo strachu Polacy byli zdolni do poświęceń?
- Oczywiście. Polacy chowali uciekinierów w stodołach. Niemcy szukali, dźgali siano. U nas żadnego uciekiniera nie przebili. Kiedy przyszli do nas nocą prosili o chleb, mama im dała. Ojciec chciał dać im mleka, ale nie chcieli. Rano uciekli końmi.

- Minęło tyle lat babciu, wszystko dokładnie pamiętasz.
- Tak jak przed laty nie śpię po nocach, wszystko mam w głowie, nie raz muszę otworzyć oczy... Mówię wtedy do siebie: ,,to już nie wojna, już jest wszystko dobrze..”. Wiem, że po Żydach przyszłaby kolej na nas, Polaków. Ludobójstwo dokonałoby się na świadkach tamtych zbrodni. Bardzo się bałam, kiedy słyszałam odgłosy samochodów, truchlałam ze strachu. Pewnego razu Niemcy zagonili nas do sołtysa i stamtąd mieliśmy jechać do Kłodawy, ale pola było zaminowane. Jeden Niemiec podszedł do mamy i kazał nam iść do domu, tak by nikt nas nie słyszał. To było pod koniec wojny. Pamiętam uciekających Niemców.

- Babciu, bardzo dziękuję za rozmowę, przybliżyłaś mi sytuację z tamtych czasów oraz przedstawiłaś swoje doświadczenia i przeżycia. Byłaś świadkiem zbrodni na miarę XX wieku. Zapewne wspomnienia są traumą dla Ciebie, spędzają Ci sen z powiek. Była to dla mnie cenna lekcja historii.

Przedstawiciele powiatu tureckiego na Ogólnopolski...
Kierownicze stanowisko w magistracie znów puste. K...

Podobne wpisy

 

Komentarze 1

Gość - obywatel w piątek, 25 lutego 2022 16:40

Bardzo ładnie:-) Tylko dlaczego wszystko z powiatu kolskiego? A Turek nic nie robi, żeby zachować pamięć? Widać, że nie robi...

Bardzo ładnie:-) Tylko dlaczego wszystko z powiatu kolskiego? A Turek nic nie robi, żeby zachować pamięć? Widać, że nie robi...
Gość
piątek, 19 kwietnia 2024

Zdjęcie captcha

Redakcja:

Redaktor: Katarzyna Błaszczyk

Kwiatowa 24, 62-700 Turek
Telefon: 508 220 173
e-Mail:
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.,
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.